-->Alternatywna historia Hao^^^
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum o anime Shaman King Strona Główna -> Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ive-Hao
Król Szamanów (!)



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 886
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z królestwa

PostWysłany: Sob 22:24, 02 Wrz 2006    Temat postu:

XVII
Zasada została złamama

(Znów dwa party połaczone w jeden....jeszcze jakieś 4 party i koniec...hura!)

Kanion czerwonej rzeki, czarny pył, niebieska jaskinia. Od czasów, gdy po raz pierwszy brałem udział w turnieju nie zmieliło się absolutnie nic, mimo upływu czasu... Nic poza mną. Naprawdę, trudno jest mi pojąć to, co się ze mną dzieje, dość, że pokonując te niby to przeszkody, robię to wbrew sobie. Wiele bym dał za to, żeby stąd zniknąć, i tym samym zapomnieć o turnieju. Wiedziałem jednak, że to najgorsze, co mógłbym zrobić. Sprawy zaszły za daleko. Nie mogłem, więc od tego wszystkiego tak po prostu ucięć, nie mogłem się wycofać, musiałem walczyć, chociaż gdzieś po drodze zgubiłem swój cel. Proroctwo ze snu ciągle nie dawało mi spokoju, podobnie jak wiadomość, którą odczytałem poprzedniej nocy. Czułem, że to ma ze sobą jakiś związek, ale za nic nie potrafiłem odpowiedzieć, jaki. Zresztą tu więcej spraw było podejrzanych związku z tą wiadomością. Już samo to, że rada głośno mówiła o tym, kogo chciałaby w Doobie nie było normalne. Sędziom nie wolno przecież w żaden sposób interweniować. Co się, więc działo? Co się takiego stało, że naruszone zostały świat zasady neutralności wielkiej rady? No i czemu właśnie ja? Ponownie rozważyłem przepowiednie w myśli. Wg. niej nie miałem żadnych szans, moja moc znaczyła teraz tyle, co nic. Tyle, co samotne ziarenko piasku, coś, czego nawet nie widać... Westchnąłem odrywając się na sekundę od tego, strzegłem, bowiem, że moi ludzie otaczają mnie zwartym wianuszkiem, Nikogo nie brakowało. Kazałem, więc rozbić obóz pod miastem.

-Mistrzu, dobrze się czujesz? - Usłyszałem obok siebie piskliwy głosik. Odwróciłem wzrok od ogniska i spojrzałem w stronę głosu. Sprzęgłem małego, bosego murzynka w pomarańczowej pelerynie. Mały patrzył na mnie z troską.
-Bywało lepiej Opacho - opowiedziałem.
Mały usiadł obok.
Próbował mnie jakoś pocieszyć, ale cóż, nie wyszło mu. Szczerze mówić to nawet go nie słuchałem. Moje myśli znów oponowały mnie w takim stopniu, że wszystko do koła stało się nie ważne. Opacho nic nie pojmował. Nie rozumiał, dlaczego tak się zachowuje, ale starał się mi jakoś pomoc. Dlaczego? Przecież od śmierci Shermy nie zamieniłem z nim słowa. Trzymałem go tak samo jak innych na dystans. Nie pozwalałem mu się do siebie zbliżyć, a on? On nawet się nie obraził. I teraz siedział przy mnie. Nie odpędzałem go. W zasadzie było mi już wszystko jedno. Jego obecność nie przeszkadzała mi. Przeciwnie, można by powiedzieć, że czułem się odrobinę lepiej. Nie wiele, ale teraz doceniałem nawet to. Powoli wstałem. Robiło się późno. Księżyc i gwiazdy świeciły spokojnie swoim blaskiem. Na niebie nie było ani jednej chmury. Ruszyłem w stronę miasteczka. Spodziewałem się, że o tej porze uliczki Doobie będą puste, ale pomyliłem się. Wszędzie panował gwar, ludzie każda ulica, każdy plac wypełniany był ludźmi, jak za dnia. Miejscami dość ciężko było się poruszać. Musiałem przepychać się przez tłumy szamanów i ich towarzyszy. Czasem w tłumie zamajaczyła sylwetka jakiegoś kapłana.

Mijałem kolejne grupki ludzi. Włóczyłem się bez celu sam nie wiedząc, dlaczego to robię, po prostu nie mogłem usiedzieć w miejscu. W pewnym momencie zaryłem czołem w coś twardego. Podniosłem głowę. Przede mną stał wysoki, długowłosy Indianin o ostrych rysach i wydatnym nosie. Uśmiechał się.
-Dobrze cię tu wiedzieć Hao. - Wygłosił.
Podniosłem na niego oczy.
-Liczę, że jakoś mi to wyjaśnisz Karim.
-Oczywiście, tylko nie tutaj.

Zaprowadził mnie na jakiś wniesienie poza miasteczkiem. Rozpościerał się stamtąd dość dobry widok na okolice, za dnia owa skałka mogłaby być doskonałym punktem obserwacyjnym. O tej porze jednak jedyne, co dało się z tamtą zobaczyć to światła Doobie. Spojrzałem w tamtym kierunku i znów zamyśliłem się. Nie pojmowałem, dlaczego mamy rozmawiać akurat tutaj. Tajemnic i niedomówień miałem już serdecznie dość.
-Wiesz - zaczął powoli Karim - Czasem trzeba nagiąć nawet kilka odwiecznych zasad, bo inaczej może być bardzo źle.
Nie reagowałem.
-Władca martwych dusz walczący w turnieju, to troszkę za dużo, żeby bezczynnie na to patrzeć.
Drgnąłem lekko.
-Co? To jest ich więcej? To znaczy, że Rosemberger nie jest jedyna?
-Niestety. Do tego w porównaniu z nią Ivetta jest naprawdę łagodna. Wiera Iliłowicz jest znacznie gorsza. Na świecie nie ma ani jednego szamana, który by przeżył z nią walkę. Oczywiście jej turniejowi przeciwnicy też nie żyją...
-Rozumiem, mam z nią walczyć, tak?
Kiwnął głową.
-Nie powianiem ci tego mówić, ale sprawy się nieco pokomplikowały. Zresztą jest jeszcze proroctwo. Proroctwo o siłach 13-tu i jednej gwiazdy.
Zamarłem. Skoro rada wiedziała, o proroctwie, to, dlaczego Silva zachowywał się tak jakby usłyszał o tym po raz pierwszy?
Wypowiedziałem to na głos. Nie spodziewałem się sensownej odpowiedzi, a jednak odczytałem ją.
-Widzisz, on się ostatnio strasznie dziwnie zachowuje. Wolimy nie mówić mu o pewnych sprawach. Nie chcemy jeszcze większych kłopotów.
Ta wypowiedź zaszokowała mnie. Zachwiałem się i mało, co nie straciłem równowagi.
-Mówisz, że ci się przyśniła? Wiesz, co znaczy?
-Nie dokończa. Wy wiecie?
Nie odpowiedział. Spróbowałem przebić się do jego umysłu. Jego myśli były dziwnie poplątane. Myśli o turnieju mieszały się z myślami o pieniądzach. Ach no trudno, z tej plątaniny nie potrafiłem wyczytać nic sensownego. Porzuciłem ten zamiar. Zrobiłem kilka kroków na przód. Nie zatrzymywał mnie. Nie śpiesząc się wróciłem do obozu. Tak jak się spodziewałem panowała tam idealna cisza, jeśli nie liczyć odgłosów dobiegających od strony miasteczka, widać nie, którzy uwielbiają po prostu nocne życie.

Chciałem zasnąć. Naprawdę starałem się o to. Chciałem, żeby powtórzył się tamten sen o proroctwie. Nic z tego. Po raz kolejny próby zaśnięcia okazały się najbardziej męczącą czynnością dnia. Leżałem, więc tylko z zamkniętymi oczami i o dziwo nie myślę o niczym. Miałem jakoś dziwnie lekką głowę. Udało mi się nawet zapaść w coś podobnego do letargu, tyle, że tym razem bez żadnych wizji.

Odległy podobny do wybuchy głuchy dźwięk wyrwał mnie z tego miłego stanu. Byłem nieco rozkojarzony, nie wiedziałem, co dzieje się w koło. Mimo tego, że nieudała mi się do końca zasnąć, czułem się tak jakbym wyrwał się właśnie z głębokiego snu. Na szczęście ostre powietrze pomogło mi się z tym uporać. Spojrzałem na zgromadzonych przed swoim namiotem podwładnych. Gadali o czymś miedzy sobą. Rozmowy nie cichły. Domyślałem się, że snują jakieś domysły, co do tego, co ich obudziło. Wiedziałem, że wszyscy razem i każdy z osobna ma ochotę to sprawdzić, a mimo to nikt nie oddalił się stąd na własną rękę. Nikt nie śmiał ruszać się z obozu bez pozwolenia. Uciszyłem ich. Zwrócili się w moją stroną.
-Lepiej idźcie spać. - Powiedziałem - Cokolwiek to było to sam to sprawdzę. Nie tego się spodziewali. Zrozumiałem to po ich szeptach, ale mimo to posłusznie rozeszli się do namiotów. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tym. Wytworzyłem silną kontrole ducha i poleciałem w stronę, z której dobiegał ów odgłos.
******

Wąwóz znajdował się jakieś dwa kilometry od obozu. Przypominał nieco koryto rzeki wyschniętej wiele lat temu. Cienki przesmyk otaczały pionowe ściany wnoszące się wiele metrów nad jego dnem. Dnem wypełnionym piaskiem, drobnymi kamykami, oraz rzadkimi kępkami pożółkłej, wyschniętej trawy. W niektórych miejscach skalne ściany zbliżały się do siebie tak, że przejście między nimi zdawało się prawie niemożliwe w innych miejscach oddalały się od siebie na odległość wielkości połowy boiska piłkarskiego. Na szycie tych ścian, dokładnie na przeciw siebie w miejscu, gdzie skalne ściany były najbardziej od siebie oddalone stały, dwie postacie. W blasku, jaki rzucały ich zawzięcie walczące ze sobą duchy. Migotliwe kolorowe światła kontrolni ogromnej, jak zaobserwowałem liczby duchów rozjaśniały okolice w promieniu, co najmniej kilku metrów. Tam gdzie się zatrzymałem (to jest u wylotu wąwozu) było przez to jasno jak w dzień. Odgłosu dobiegające z pola walki budziły niepokój i przerażenie. Niektóre z nich przypominały wybuch, który mnie zbudził. A więc to o to chodziło. O walkę dwóch szamanek, z których w jednej rozpoznałem Ivettę. Druga zaś była dla mnie zupełnie obca. Widziałem ją po raz pierwszy w życiu i coś mówiło mi, że nie ostatni. Dziewczyna ta była średniego wzrostu. Jej długie włosy w barwie ciemnego blondu swobodnie opadały na ramiona. Niebiesko-zielone oczy lodowato patrzyły przed siebie spod ciemnych rzęs. Szamanka ubrana była w czarną, skośno zakończoną tunikę o długich, rozciętych od łokcia rękawach, których materiał powiewał na wietrze niczym nietoperze skrzydła. Spod tuniki wystawała czarna mini spódniczka. W tym samym kolorze były jej skórzane kozaki, z wewnętrznej strony nóg zapinane zamknie błyskawicznym, zaś z zewnętrznej wiązane sznurówkami mniej-więcej od połowy swojej wysokości. Na szyi nieznajomej widniał jakiś okrągły wisiorek zrobiony prawdopodobnie ze srebra. Dziewczyna podparła się pod boki. Jedną nogę wysunęła przed siebie i przeniosła na nią cały ciężar swojego ciała. Wyglądała na znudzona. Podobnie zresztą jak jej przeciwniczka. Ivetta najwyraźniej nie miała zamiaru dalej ciągnąć tej walki, ponieważ ostrym głosem przywołała do siebie Zefira. Tęczowy ptak zawisł w powietrzu tuż przednią. Uniosła rękę i kazała mu zaatakować przeciwniczkę rajskim ptakiem. Duch uniósł się wysoko w powietrze, poczym zaczął spadać, szybciej niż kula armatnia. Postać w czarnym stroju uśmiechnęła się. Energicznym ruchem ściągnęła z szyi medalion, poczym zamknęła go w dłoni, tak, że wystawał z niej tylko rzemyk, na którym ów talizman był zawieszony.
-Tarcza zodiaku! - Krzyknęła, a wokół niej pojawiło się granatowe światło, które spowiło cała jej postać i przylgnęło do jej ciała niczym zbroja. Kiedy zefir uderzył w ową tarcze odbił się od jej tak jak piłka odbija się do ściany budynku. W ekspresowym tempie znał się, więc powrotem obok swojej pani. Tamta spojrzała na szamankę w czarni spojrzeniem pełnym jadu, ja zaś doznałem swoistego szoku. Nigdy w życiu nie widziałem, ani nie słyszałem o czymś podobnym. Nikomu do tej pory nie udało się odeprzeć tego ataku. On zawsze kończył każdą walkę, a tym czasem tamtej dziewczyny nawet nie drasnął. Z ust szamanki wydobył się cichy śmiech, który podobnie jak głos Ivetty boleśnie wkręcił się w moją głowę.
-Tylko tyle? - Zapytała wyzywającym, przepojonym kpiną głosem - Tylko na tyle cię stać Rosemberger?
-Chcesz więcej? No naprawdę chcesz więcej Iliłowicz, żebyś tego nie żałowała.

Zamarłem Iliłowicz? Wiera Iliłowicz, ta, o której mówił Karim? Kolejna władczyni martwych dusz? To nie mogła być prawda, to przecież niemożliwe. Niestety tak właśnie wygadała rzeczywistość. Ivetta walczyła z moją przyszła turniejowa przeciwniczką i nie dawała sobie z nią rady. To nie wyglądało to dobrze. Skoro ona sobie z nią nie radziła, to, co ja miałem powiedzieć? Tym bardziej, że po tym, co usłyszałem, od Karima zdecydowanie wolałem szamankę gwiazdy zniszczenia, niż tą "nową" wykorzystującą w walce zodiakalną moc. Moc, o której nie wiedziałem absolutnie nic, o której nawet nigdy wcześniej nie słyszałem. I niby jak miałbym z tym walczyć. Na tą chwile było dla mnie aż nazbyt oczywiste to, że jeśli stanę na przeciw niej, to ona zniszczy mnie beż żadnego wysiłku.

Ivetta przywołała do siebie wszystkie swoje duchy. Wiera zatoczyła dłońmi krąg w powietrzu. Wyglądało to tak, jakby obejmowała powietrze. Przed nią pojawiła się nie wielka grupka duchów. O ile dobrze policzyłem, było ich 12. Każdy z nich przypominał człekokształtny słup światła. Sylwetki owych duchów były różne, jedne zgrabne i wiotkie z falującym "płaczem" włosów, inne przysadziste i (jak się wydawało) łyse, bądź też z rogami na głowie. Szamanka zawiesiła swój amulet na serdecznym palcu lewej ręki, poczym wyciągnęła ją przed siebie, jednocześnie opierając łokieć o zgięta prawą dłoń.
W tym samym czasie Ivetta przybrała identyczną niemalże pozycję.
-Nareszcie!! - Krzyknęły obie jednocześnie. Ich duchy w jednej chwili rzuciły się na siebie i spotkały dokładnie w połowie odległości. Duchów Rosjanki może i był mniej, ale nie oznaczało to wcale, że Austryjarka miała przewagę. Jej oddział ledwo radził sobie z bandą tych świetlistych stworów.
Po przestrzeni oddzielającej od siebie obie dziewczyny znów rozgorzała walka, ale one obie pozostały nie tknięte. Do żadnej, bowiem nie zbliżył się ani jeden duch. Wiera westchnęła. Walka nudziła ją. Ivetta kopała piasek. W reszcie po raz kolejny przywołała do siebie swoje duchy.
-To nie ma sensu - powiedziała - Jesteśmy tak samo silne. Odłóżmy to.
"Czarna" jak nazywałem w myślach jej przeciwniczkę zacisnęła medalion w wyprostowanej dłoni. Należące do niej duchy zmieniły się w wirujące mieszaniny kolorów, poczym wsiąknęły w jej ręka, czyli jak się domyśliłem w amulet.
-Niech będzie. - Zgodziła się. -Ale wtedy tylko jedna z nas wyjdzie z tego cało. I na pewno nie będziesz to ty. - Dodała jadowicie.
-Marzycielka - skwitowała Ivetta.
-Zobaczymy. Wiem, że potrzebujesz Lyserga, żeby osiągnąć szczyt mocy. Możesz być pewna, że nie dostaniesz go, bo najpierw ja go zabije! -Powiedziawszy to znikła. Ivetta zaś raz jeszcze kopnęła piasek, poczym wzorem Wiery również się teleportowała.

Serce uciekło mi do żołądka. Nie spodziewałem się takiego obrotu strawy. Nie spodziewałem się, że ochrona tego chłopca będzie aż tak trudna. Westchnąłem. Może lepiej dać z tym sobie spokój i pozwolić, aby tamta go wykończyła? Przecież mi tak naprawdę chodziło jedynie o to, aby nie wpadł w ręce Rosemberger i żeby ona tym samym nie osiągnęła pełni swoich mocy. Jednakże odrzuciłem tą myśl. Bo, po co w ogóle miał on ginąć? Nagle wydało mi się to zupełnie bezsensowne. Teraz wizję jego zagłady postrzegałem, jako kolejna zupełnie niepotrzebną, bezsensowną śmierć. Kiedyś sam taką zadawałem, ale ostatnio tyle się wydarzyło. Po tym jak straciłem uczennicę, która była dla mnie jak córka jakoś inaczej patrzyłem na to wszystko.

Chwile jeszcze zostałem, aby zobaczyć miejsce właśnie rozegranej bitwy. Ziemia nie nosiła żadnych, nawet najmniejszych śladów walki (w końcu jakby na to nie patrzeć duchy rozegrały potyczkę zawieszone w powietrzu), poczym postanowiłem poszukać Yoh. Musiałem z nim natychmiast porozmawiać.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Daryśka
Król Szamanów (!)



Dołączył: 03 Sty 2006
Posty: 867
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków (wcześniej Lubliniec)

PostWysłany: Nie 10:40, 03 Wrz 2006    Temat postu:

Jeszcze jedna? O kurka, z Rosemberger były już wystarczające problemy... nieźle sie porobiło... Swoją drogą nie zazdroszczę Hao - jest dosłownie między młotem a kowadłem... No, jestem ciekawa, jak to rozwiążesz.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ive-Hao
Król Szamanów (!)



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 886
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z królestwa

PostWysłany: Wto 0:01, 05 Wrz 2006    Temat postu:

XVIII

(Telenowela, ale coż mniałam taki nastrój gdy to pisałam// znów 2 w1...więc jeszcze jeden part....(też łączony.....) no wiec to już prawie koniec....cieszycie, się? ja tak)


Światełko w mroku.....


Zlazłam go około południa. Siedział na ławce, obok fontanny w centrum miasteczka i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w wodę. Wyraz jego twarzy wskazywał na zamyślenie, postawa, na usilne, lecz nieudane próby zrelaksowania się. Pomarańczowe słuchawki, te same, które zazwyczaj ozdabiały jego brązowe włosy, spoczywały na kolanach chłopca. Zbliżyłem się. Braciszek nawet mnie nie zauważył. Usiadłem obok. Przez chwile przyglądałem się mu w milczeniu. Nie wyglądał dobrze. Był okropnie blady i zdawał się zmęczony, miał podkrążone oczy. Zmartwiło mnie to. Z tego, co o nim wiedziałem, wynikało, że nigdy nie miał kłopotów ze snem. Pogłaskałem go po ramieniu. Zerwał się z ławki tak gwałtownie, że słuchawki z brzękiem wylądowały na ziemi. Schylił się, żeby je podnieść. Prostując się zwrócił twarz w moją stronę.
-To ty! - Wrzasnął - Ale mnie wystraszyłeś myślałem, że to Anna!- To mówiąc założył słuchawki na głowę i ponownie przysiadł obok mnie. Uśmiechnąłem się mimo zmartwień, które mnie gryzły.
-Anna tu jest? - Zapytałem. Przytaknął, poczym zaczął się żalić, że "narzeczona" nie daje mu nawet chwili spokoju, zmuszając go do niemalże nieustannego treningu i rygorystycznej diety. Nie sposób było się nie śmiać słuchając jego narzekań. Niestety, śmiech ten nie mógł sprawić, abym, chociaż na chwile zapomniał o tym, co się działo, to też jak tylko skończył on swoje wynurzenia, natychmiast spoważniałem. Założyłem nogę na nogę, oparłem prawy łokieć o kolano i podparłem policzek dłonią. Lekko przymknąłem oczy.
-Yoh - zacząłem - Słyszałeś może dziś w nocy jakiś wybuch, czy coś? - Ton, którym to powiedziałem, był zbyt poważny, nawet dla mnie.
-Słyszałem. - Opowiedział takim samym tonem - To był gdzieś na pustyni, co nie?
Kiwnąłem potakująco głową, następnie opowiedziałem mu ze szczegółami, to, co widziałem w nocy, czy raczej nad ranem. Powiedziałem mu także o swoim ostatnim koszmarze, oraz co za tym idzie - proroctwie. Pominąłem jedynie te dziwaczne praktyki rady, uznałem, bowiem, że im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Skończywszy opowieść wstałem z ławki i poprosiłem go, aby uważał. Już miałem odejść, gdy Yoh zatrzymał mnie zagradzając mi drogę.
-Zaczekaj! - Nakazał - Możesz mi zdradzić, co zamierzasz?
Minąłem go.
-Wybacz, ale nie. - Oglądnąłem się przez ramię.
-Jeśli mogę, co coś doradzić, to znajdź ojca, a potem wracaj do domu, bo ty nic tu nie zdziałasz.
-Ale może mógłbym ci pomóc. Gdym tylko znał twój plan. Teraz, gdy poznałem zawartość "Księgi Szamanów" moja moc znacznie wrosła i myślę...
-Wykluczone, nie chce cię narażać. - Zrobiłem kilka kroków na przód. Stanąłem i raz jeszcze spojrzałem na niego.
-Czytałeś moją książkę - rzuciłem - To dobrze, ale ciągle za mało. Moc, którą ona ci dała nie sprawdzi się w nowych warunkach, jeśli wiesz, co mam na myśli. Trzymaj się Yoh.
-Czekaj! - Krzyknął - Nie powiedziałem ci czegoś jeszcze...
Stanąłem na wprost niego.
-Słucham.
-Lyserg. On przyłączył się do X-laws. No wiesz, takich fanatyków pod wodza jakieś tam Jean.
Zamarłem. Z nimi ten dzieciak nigdy nie będzie bezpieczny. Dla nich pojedyncze życie nic nie znaczy, liczy się tylko cel. Cel, dla którego poniosą każda ofiarę, a którym jest jak mówią eliminacja wszelkiego zła z tego świata. Biedni głupcy, nie wiedza, że porywają się z motyką na słońce...
-Jeśli jeszcze nie jest za późno, to zrób, co tylko się, da, aby go z tamtą wyciągnąć. Oni są jak sekta - Wygłosiłem i odszedłem.

Bez celu przemierzałem ulice Doobie. Nogi same niosły mnie w bliżej nieokreślonym kierunku. Jakby ktoś mnie spytał, którędy spacerowałem, to raczej nie umiałbym odpowiedzieć, gdyż nie zastanawiałem się nad drogami, którymi chodziłem. Jednakże jednego byłem pewien, do obozu nie wracam, przynajmniej nie jeszcze nie teraz. W głowie ciągle miałem istna plątaninę myśli. Nocna scena ciągle wracała w postaci widmowych obrazów. Wzmagało to mój strach. Wiedziałem w prawdzie, że strach był tu najmniej porządną rzeczą, ale ni jak nie potrafiłem go w sobie zdusić. Z resztą tylko szaleniec nie bałby się na moim miejscu.

Zatopiony w tych niewesołych myślach nie wiedzieć, kiedy ponownie zlazłem się z powrotem na placu przy fontannie, ale mojego brata już tam nie zastałem. Przysiadłem na kamiennym brzegu wodotrysku i zanurzyłem rękę w wodzie. Poczułem przyjemny chłód. Gwar ulicy, beztroska pozostałych szamanów i ich przyjaciół zmieszane z szumem lekkiego, ciepłego wiatru obudziły we mnie iskierkę nadziei. Być może płonnej i nieuzadnionej, ale zawsze była to jakaś nadzieja...

Jakiś głos zawołał mnie po imieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem Silvę, trzymającego za rękę drobną, długowłosą blondynkę w czarnej sukience. Natychmiast podszedłem do nich.
-Jak się czujesz Marii? - Zwróciłem się do dziewczyny. Spuściła oczy. Jej ciało zadrżało pod moim spojrzeniem. Skuliła ramiona. Cofnąłem się. Nie mogłem pojąć, dlaczego ona ciągle się mnie boi, przecież nie zrobiłem jej nic złego. Spojrzałem na Silvę.
-Gdzie ją zlazłeś? - Spytałem swoim zwykłym głosem, bez krzty uczuć.
-Błąkała się po pustyni w okolicach miasteczka. Szukała swojego mistrza, to znaczy ciebie. Mówiła, że była z nią jeszcze jakaś doshi, ale odeszła parę dni temu. Jest zdrowa, ale osłabiona, powinna odpocząć. Myślę, więc, że nie to nie jest dobry pomysł, abyś zabrał ją do obozu. Powinna mieć nie, co leprze warunki...
-Nie chcecie tak - Odezwała się cicho.
Zignorowałem to, podobnie jak ostatnie słowa Indianina. Położyłem dłonie na jej ramionach.
-Dzięki Silva, że się nią zająłeś, że przyprowadziłeś ją do mnie. - Powiedziałem z wdzięcznością. - Naprawdę wielkie dzięki. Kiwnął głową. Popatrzyłem na dziewczynę.
-Jak się czujesz? - W moim głosie brzmiała troska. Uniosła głowę, spojrzała mi w oczy. W jej źrenicach gościł popłoch, jednakże zdobyła się na odpowiedź.
-Dobrze mistrzu.
Puściłem ją. Odpowiedź szamanki wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyłem się, że nic jej nie jest, z drugiej bolało mnie, że nazywa mnie "mistrzem". Westchnąłem. Silva powoli oddalił się. Nie zatrzymywałem go. Nie był potrzebny. Marion obrzuciła mnie spojrzeniem. Uśmiechnąłem się do niej. Nie odwzajemniła tego. Delikatnie, lecz zdecydowanie ścisnąłem jej dłoń. Nie powiedziawszy już ani słowa zabrałem ją stamtąd.

W obozie zastałem wszystko w jak najlepszym porządku. Podwładni zajmowali się właśnie przygotowaniem obiadu, lub rozmowami na rozmaite tematy. Niektórzy grali na piasku "w kółko krzyżyk" lub "inteligencję". Ten widok uspokoił mnie, zwłaszcza, że nikogo tu nie brakowało. Zaśmiałem się dyskretnie, następnie przysiadłem obok ogniska, tuz przy rudowłosej dziewczynie zajętej pieczeniem kiełbasy. Marion, chcąc nie chcąc musiała zrobić to samo, bo ciągle nie puszczałem jej ręki.
-Jak nastroje Macchi? - Spytałem patrząc w płomienie. Drgnęła. Trzymany przez nią patyk wypadł jej z rąk prosto w ogień. Natychmiastowym ruchem wyjęła go stamtąd.
-Nie najlepsze mistrzu. Wszyscy zastanawiają się, co ich obudziło, a ponieważ długo nie wracałeś, niektórzy zaczęli myśleć, że...- Urwała nagle i objęła wzrokiem całą moją osobę. W tym samym momencie spostrzegła też Marii. Uśmiechnęła się do niej. Blondynka wysunęła dłoń z mojego, nieco już rozluźnionego uścisku. Dwie członkinie Hanagumi bez słowa wpadły sobie w objęcia. Widać było, iż cieszą się, ze swojego ponownego spotkania. Chrząknąłem głośno. Odskoczyły od siebie i zwróciły się twarzą w moim kierunku. Spytały czy mogą odejść, a raczej to Macchi spytała.
-Tak - zgodziłem się - Macchi, ty i Kanna zajmijcie się nią. Ma odpoczywać, czy to jasne? - Poleciłem jeszcze zanim odeszły. W milczeniu skinęła głową. Wróciłem do obserwowania ognia. Dziewczyny odeszły.


Strumień myśli został gwałtownie przerwany przez brzęczący dźwięk dzwonka wyroczni. Odruchowo spojrzałem na wyświetlacz. Tkwiąca na nim informacja nie zaskoczyła mnie. Byłem na to przygotowany. Wiedziałem, przecież, z kim mam walczyć, nie znałem tylko daty i miejsca. Teraz i to stało się jasne, a zatem już po jutrze o tej porze wszystko się rozstrzygnie...
Ogień płonął równym płomieniem. Jego blask uspokajał mnie, sprawiał, iż było mi zupełnie wszystko jedno. Nie przerażało mnie to, co ma się wydarzyć za dwa dni, teraz, gdy wiedziałem już prawie wszystko, nie bałem się. Było w tym coś szalonego. Coś zupełnie niepojętego, a jednak to "coś" pomagało mi zachować spokój. Mój umysł powoli wyciszał się. Czułem ulgę, bez względu, bowiem na wynik owego starcia, ten koszmar wreszcie się dla mnie skończy, jeśli nie cały to przynajmniej jakaś jego cześć. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę z tego, że mogę zginąć. Właściwie, to na dzień dzisiejszy tylko taki wynik wydawał mi się czymś sensownym. Jakie ja mam szanse z kimś, z kim nawet Ivetta sobie nie poradziła? Z kimś, kto jest tak samo silny jak ona? Prawie żadne. Nie przeszkadzało mi to jednak. Byłem całkowicie pogodzony z losem.

"Co ma być to będzie,
Niebo znajdę wszędzie..."

Zanuciłem odchodząc od ogniska. Słońce, jak wskazywał na to jego czerwonawy odcień, powoli zachodziło. Po raz pierwszy, od nie pamiętam, kiedy dostrzegłem piękno tego zjawiska. Przystanąłem, więc i przez chwile przypatrywałem się temu. Jednakże już kilka sekund później ruszyłem dalej. Początkowo chciałem, po prostu wrócić do siebie i położyć się spać, ale po namyśle porzuciłem ów zamiar. Wykonałem gwałtowny zwrot i udałem się do namiotu Marion.

Leżała spokojnie na dmuchanym, granatowym materacu, przykryta do połowy zielonym kocem i tuliła do siebie Chuck`a, burą, szmacianą lalkę o oczach z guzików, w której zaklęty był jej duch stróż...
Długie, jasne włosy finezyjnie układały się na poduszce. Oczy miała zamknięte, oddech równy. Na jej twarzy gościł spokój. Szamanka, zatem spała i wyglądała przy tym tak słodko, że nie mogłem oderwać od niej oczu. Widok ten wydał mi się piękniejszy od różnego ogrodu, ba nawet od zachodu słońca. Podszedłem bliżej. Nie chciałem jej budzić. Nie miałem zamiaru mącić jej spokoju, zakukać odpoczynku. Niestety, przez nieuwagę potknąłem się o coś, robiąc zbędny hałas. Wyrwana ze snu dziewczyna gwałtownie podciągnęła się do pozycji siedzącej. Chuck wypadł jej z rąk, a ona sama mało nie krzyknęła widząc mnie. Uspokoiłem ją gestem dłoni. Stanęła obok materaca. Odrzucony koc wylądował pod moimi stopami. Nic nie mówiła, jednak ja wiedziałem, co czuła. Bała się, tak samo jak zawsze, kiedy byłem blisko niej. Zbliżyłem się. Najłagodniej jak potrafiłem spojrzałem jej w oczy. Nie wytrzymała mojego wzroku, spuściła głowę. To był już standard. Westchnąłem cicho i położyłem dłoń na jej ramieniu.
-Co się dzieje? - Spytałem - Co takiego zrobiłem, że tak się mnie boisz? Skrzywdziłem cię?
Odsunęła się. Patrzyła na mnie, ale nic nie powiedziała. W jej źrenicach obok strach malowało się coś jeszcze. Coś, czego nie potrafiłem nazwać. Zostałem na swoim miejscu. Nie podchodziłem, aby nie peszyć jej jeszcze bardziej. Stałem, więc nieruchomo i tylko wpatrywałem się w jej twarz.
-Co ja zrobiłem? - Spytałem ponownie.
Cofnęła się jeszcze o krok, poczym cicho odezwała się.
-Nic mistrzu.
Teraz to ja się cofnąłem i spuściłem głowę. Z trudem opanowałem emocje, ledwo zdobyłem się na odpowiedź.
-Proszę - wydusiłem - Proszę, nie mów tak do mnie. To boli. Nawet nie wiesz jak bardzo...
Nie odpowiedziała. Nie odezwała się ani słowem, nie wykonała żadnego gestu. Podszedłem i odjąłem ją. Tym razem nie wyrywała się. Zamiast tego wtuliła twarz w fałdy mojej peleryny. Szlochała. Starłem się ją uspokoić, ale nie słuchała mnie.
-Ja zawsze, to znaczy nigdy...Ja bałam się takiej chwili, bałam się, że...Nieważne...Bałam się, że kiedyś może do tego dojść. Ja wcale tego nie chce, tak nie wolno...- Mówiła cichym, rozgorączkowanym głosem. - Tak nie wolno...
-Dlaczego?
-To nie jest dobre. -Wychlipała. -To nie powinno się zdarzyć. Ja cię kocham Hao. To nie dobrze, wiem, ale nic na to nie poradzę...
Przycisnąłem ją mocniej. Moja dłoń zatopiła się w jej włosach.
-Ja też cię kocham. - Szepnąłem -Nie masz pojęcia jak bardzo. Nie masz pojęcia, co przechodziłem.
Delikatnie wysunęła się z mojego uścisku. Otarła łzy i nagle spoważniała.
-To zupełne szaleństwo - stwierdziła. - Takie związki nigdy się nie udają. Jesteśmy jak Abelard i Heloiza, albo jak Werter i Lotta. Ja byłam zaręczona z Tuomasem. On jest taki miły, czuje się przy nim dobrze. To nieuczciwe, nie mogę tak od razu po jego śmierci...- Znów zaczęła płakać. Strumienie łez spływały po jej policzkach, tworząc na nich błyszczące strugi. Wziąłem do ręki leżącą na materacu czystą, białą chusteczkę i otarłem jej twarz.
-Wiesz? Myślę, że on nie chciałby cię takiej widzieć, wydaje mi się, że wolałby nie oglądać tych łez. Nie po to ginął. Jestem pewien, że walczył bardziej za ciebie niż za mnie. Z jedno mogę ci zaręczyć, on chciał twoje szczęścia. - Może to i banał, ale życie, takie prawdziwe składa się z banałów. One je napełniają, nadają jakiś sens. Wreszcie to pojąłem. Późno, co prawda, ale jak to mówią lepiej późno niż wcale. Uspokoiła się.
-To bez sensu. Nawet, jeśli, to ciągle jesteśmy jak Abelard i Heloiza.
-Wcale nie. Heloiza miała zazdrosnego ojca, w naszym przypadku jest zupełnie inaczej.
Położyła głowę na moich kolanach. Jej usta rozszerzyły się w lekkim uśmiechu. Chyba po raz pierwszy w życiu zobaczyłem jej uśmiech. Był cudowny, przypominał nieco uśmiech dziecka.
-Za dwa dni walczę. - Wyprostowała się w milczeniu. Uśmiech znikł z jej warg.
-Osoba, z którą mam się zmierzyć jest dużo silniejsza o de mnie. Nie wiem, czy to przeżyje, teraz jednak mam powód, żeby się postarać. - Dokończyłem nie wybity z rytmu. Zerwała się gwałtownie, stanęła na przeciw mnie. W jednej chwili wyraz jej twarzy ponownie się zmienił.
-To nigdy się nie wydarzyło. Tej chwili nigdy nie było - Wyrzuciła lekko nabrzmiałym głosem. - Proszę cię mistrzu, idź już. Odwróciła się tyłem, skrzyżowała ręce, i skuliła się kładąc dłonie na własnych ramionach. Jej zachowanie zabolało mnie. Tym bardziej, że zdawało się, że wszystko będzie już dobrze. Czemu to zrobiła? Czyżby bała się kolejnego rozczarowania? Czy to moje ostatnie wyznanie, tak na nią podziałało?

Znów siedziałem przy ognisku i lekko zaszklonymi oczami wpatrywałem się w ogień. Tym razem jednak jego blask nie mógł mi pomóc. Szczerze mówiąc to w tamtej nocy nic nie było w stanie mnie pocieszyć. Straciłem Marii i nie potrafiłem już o nią walczyć, nie miałem na to sił. Czułem się zupełnie rozbity.
Ktoś przysunął się do mnie. Wyraźnie poczułem dotyk czyjegoś palca na wierzchu mojej dłoni. Spojrzałem w tamtą stronę. Niziutki chłopczyk kucał obok delikatnie muskając moją opartą o ziemię rękę.
-Czy coś gryzie mistrzu? - Zapytał cicho.
-I tak nie zrozumiesz Opacho. Ja sam nic nie rozumiem.
Murzynek przysunął się. Milczał, ale tak jak parę dni temu, sama jego obecność pomagała mi nie zwariować.

Ranek. Jakiś cichy głos wyrywa mnie ze snu. Dziwnie spokojnego snu, w który zapadłem nagle, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przetarłem oczy. Przez jakiś bliżej nieokreślony czas nic do mnie nie docierało. Dopiero po chwili zobaczyłem Kannę stojącą obok miejsca, w którym jeszcze kilka sekund temu spałem w najlepsze. Niebieskowłosa zawzięcie przyglądała się własnym paznokciom u lewej ręki. Prawą opierała o biodro. Szorstko, spytałem ją czy coś się stało. Obojętnie poinformowała, mnie w obozie jest, ktoś, kto koniecznie chce się ze mną widzieć i to natychmiast. Nie dochodziłem już , kto to taki, tylko kazałem jej wyjść. Jak tylko zostałem sam wygrzebałem się z pod przykrycia i w błyskawicznym tempie ubrałem się. Przemyłem twarz wodą z niewielkiej, plastikowej butelki stojącej (a właściwie lezącej w kącie, obok innych moich rzeczy) i natychmiast rozbudziłem się całkowicie. Wyszedłszy na zewnątrz zobaczyłem przed sobą sylwetkę swego brata. Stał zwrócony plecami do mojego namiotu i uważnie wypatrywał czegoś w oddali.
-Co ty tu robisz? - Wypaliłem na powitanie. - Całkiem oszalałeś, to niebezpieczne. Mówiłem ci przecież, żebyś wracał do domu.
-Owszem, mówiłeś. Ja jednak uważam, że nie mogę tego zrobić. Nie mogę wszystkiego zostawić na barkach twoich, ojca i rady. Czuje, że mogę wam się przydać. - Wygłosił poważnie.
-Powiedziałeś rady? - Zdziwiłem się - To ty wiesz, że oni maczają w tym palce? Skąd?
-Karim mi powiedział. - Wzruszył ramionami. - Właśnie, dlatego tu jestem. Mamy coś do obgadania w piątkę. - Wyciągał rękę.
Zaczęliśmy iść w stronę miasteczka. Przez całą drogę nie zamieniliśmy ze sobą już ani słowa. Śpieszyło nam się, więc nie marnowaliśmy niepotrzebnie energii.

O tej porze w restauracji nie było jeszcze nikogo, oczywiście, jeśli nie liczyć nas. Siedzieliśmy w piątkę, przez jakiś stoliku w kącie sali i milczeliśmy. Nikt nie kwapił się do tego, żeby zabrać głos jako pierwszy. Denerwowało mnie to. Nie po to wstawałem tak wcześnie, aby teraz uczestniczyć w sejmie niemym. Wbiłem, więc wyczekujące spojrzenie w siedzącego dokładnie na przeciw mnie Silvę. Ten wyprostował się. Szturchnął lekko Mikihisę. Zamaskowany odetchnął głęboko, poczym odezwał się.
-Wiera jest szamanką z przepowiedni. Jej duchy to trzynaście najsilniejszych i najokrutniejszych gwiezdnych demonów. Dwanaście z nich to duchy dwunastu najjaśniejszych gwiazd, dwunastu zodiakalnych gwiazdozbiorów, trzynastu, to spajający je wszystkie duch gwiazdy polarnej. Jednak kontrola tych demonów nie pozwala wykorzystać jej pełni możliwości. Ta dziewczyna nie osiągnęła jeszcze pełni swoich mocy. To tego jest jej potrzebny jeszcze jeden demon. Ostatni z czternastu najpotężniejszych. Duch tamtej "i jednej" gwiazdy.- Zamilkł.
-To by znaczyło, że tym demonem jest...
-Dokładnie - Karim wpadł mi w słowo - Duch pierwszej gwiazdy Krzyża Południa. Tego gwiazdozbioru nie uświadczysz na tej półkuli, ale dziś w nocy będzie nów. To odpowiednia pora na polowanie na demony, tym bardziej, że odległość to dla niej nie problem. I tutaj jest senk, na dodatek z dziurą w środku. Jeśli jej się uda, to jutrzejszą walkę możesz sobie darować. Zresztą, jeśli jej się uda, to już się o to postara, aby w tym turnieju nie było więcej żadnych walk.
-Hum...-pomyślałem głośno to by znaczyło, że przywłaszczyłaby sobie siłą koronę szamana?
-Gorzej. Jest władczynią dusz, kontrolującą demony. Jej Foriyoku jest.... Więcej jak spore. Jest ogromne Ona nie potrzebuje turnieju, ani korony szamana, ani nawet Króla Duchów, aby zrobić to, co chce. - Silva ponownie zmienił pozycję.
-A czego ona właściwie chce? - Dopytywałem się.
-Z grubsza mniej-więcej tego, co Ivetta, ale z małymi modyfikacjami. Na przykład chce zostawić przy życiu tylko nie wykształconych, słabych ludzi, którymi łatwo manipulować. Dlatego właśnie ona i Rosemberger są śmiertelnymi wrogami. - Wyjaśnił zamaskowany. - A ponieważ Lyserg, jako ostatni z Diethel`ów posiada moc tamtej rodziny, przez co jego dusza jest swoistego rodzaju katalizatorem mocy Ivetty, to Wiera chce go wykończyć, aby nie dopuścić do wzrostu potęgi przeciwniczki.
Spojrzałem w okno.
-Zostało mało czasu. - Odezwał się Yoh. - Lyserg mocno trzyma się spódnicy Żelaznej Damy. Rozmawiałem z nim, tak bardzo wrósł w to całe X-laws, że każdego traktuje jak wroga i nikomu nie ufa, poza nimi...
Nie opowiadałem, zamiast tego gwałtownie podniosłem się z krzesła i ruszyłem do wyjścia. Wiedziałem już wszystko, co było mi potrzebne, a do tego zobaczyłem przez coś niezmiernie interesującego. Oto na samym środku, powoli już zapełniającej się ludźmi ulicy stał zielonowłosy chłopiec w białym płaszczu i krótkich białych spodniach. W osłoniętej biała rękawiczką dłoni trzymał mały pistolet. W okuł niego krążył mały różowy duszek. Lyserg zaś odganiał się do niego jak od uprzykrzonej muchy. Kiwnąłem na Yoh. Obaj pobiegliśmy w jego kierunku. Cloye podleciała da nas. Pomachała parę razy główką, poczym usiadła na ramieniu Yoh. Płakała.
-Lyserg. Możesz mi powiedzieć, co ty wyprawisz? Zgłupiałeś do reszty? - Krzyknął Yoh.
-Nie potrzebuje takiego słabego ducha. Jeśli ja mam być silny, to mój duch też musi, więc wymieniłem ją. Jean dała mi o wiele lepszą broń niż Cloye.
-Posłuchaj siebie, gadasz bzdury Cloye jest dla ciebie najlepszym duchem, a wiesz, czemu? To twoja przyjaciółka, pamiętasz, jak uwolniłeś ją z klatki?
-To była moja przyjaciółka, teraz nie mam przyjaciół, oprócz Marco i pozostałych. - Wygłosił wycelował we mnie - Nie będzie pouczał mnie, ktoś, kto jest bratem mordercy moich rodziców. Ja myślę, że to wszystko to zwykły postęp. Tacy jak on się nie zmienią - Wygłosił patetycznie zielonowłosy. -Żegnajcie obaj. - Już miał nacisnąć spust, gdy jakaś niewidzialna siła ugodziła go plecy. Szaman zachwiał się i upadł na kolana, poczym zachwiał się i padł twarzą do ziemi.
-Lyserg! - Krzyknął Yoh pochylając się nad nim - Słyszysz mnie?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Daryśka
Król Szamanów (!)



Dołączył: 03 Sty 2006
Posty: 867
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków (wcześniej Lubliniec)

PostWysłany: Wto 17:37, 05 Wrz 2006    Temat postu:

Część chyba najlepsza ze wszystkich, a przynajmniej to pierwsze, co mi przyszło na myśl po przeczytaniu ^^'
I daj szybko następną część, bo mnie ciekawość zżera, co się z Lysergiem stało! Czy dopadła go Ivetta, Wiera, czy jeszcze ktoś inny? Czy on to przeżyje? I czy Hao przeżyje? Jeny, tyle możliwych zakończeń...
I szkoda, że to będzie już koniec - tego ficka mogłabym w nieskończoność czytać...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ive-Hao
Król Szamanów (!)



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 886
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z królestwa

PostWysłany: Wto 18:47, 05 Wrz 2006    Temat postu:

XIX

I nastał koniec. Musze powodzieć, że dobrze bawiłam się pisząc o "alternatywnym" Hao. Próba ukazania co by było gdyby nie był zły była moim pierwszeym fickiem. (nie mylić z opowiadaniem) Historia ta o dziwo przyjeła się pośród sporej grubki fanów....
Która no coż.... zgadnijcie do czego mnie zmusiła Laughing . No ale to nie czas i wsponinać o tym....
(Z: Jak nie teraz to kiedy?)
W swoim czasie... może nigdy?
(Z: Tak?)
Tak.....
*****************************************************
*****************************************************
*****************************************************
Spełniona przepowiednia. Epilog


W tym samym momencie, kiedy Yoh pochylił się nad nieprzytomnym różdżkarzem, ja rozejrzałem się wokół. Czy raczej usiłowałem się rozejrzeć, gdyż stosunkowo szybko otoczyła nas pokaźna grupka gapiów. W jednej chwili ulica zapełniła się ludźmi, snującymi różne domysły, na temat niedyspozycji młodego członka X-laws. Bez zastanowienia zacząłem przebijać się przez tłum. Gdy wreszcie zlazłem się na wolnym skrawku chodnika, zobaczyłem przed sobą stojącą z boku postać dziewczyny. Jej lekko zmrużone, zielono-niebieskie oczy spokojnie przypatrywały się owej scence, w uniesionej dłoni błyszczał płaski, okrągły przedmiot. Zastygłem na swoim miejscu. Wiera uśmiechnęła się złośliwie. Szybkim ruchem zawiesiła medalion na szyi. Zdawało się, że moja obecność nie robi na niej żadnego wrażenia. Oparła dłonie o biodra, poczym po prostu odwróciła się i zaczęła powoli się oddalać. Ruszałem za nią. Zrobiłem to otwarcie, nie dbając o kamuflaż. Ten nie był potrzebny. Dziewczyna zdawała się być obojętna na wszystko, to zapewniało mi bezpieczeństwo. Szamanka minęła kilka budynków, doszła da małego rozgałęzienia dróg, skręciła w lewo. Zrobiłem to samo. Znaleźliśmy się na jednej z bocznych ulic. Zabudowa była tu o wiele ciaśniejsza niż w pozostałych częściach miasteczka. Miedzy budynkami rozciągał się najwyżej półtorametrowy chodnik, czy raczej piaskowa ścieżka. Poza mną i Wierą nie było tu nikogo. Nie uważałem tego faktu za niezwykły. W tym zaułku nie znajdowało się absolutnie nic ciekawego. Nawet wejścia do budynków znajdowały się po ich drugiej stronie. Szamanka przyśpieszyła kroku. Zrobiłem to samo.
I nagle stało się coś nieoczekiwanego, otóż Władczyni niespodziewanie zatrzymała się. Prawą nogę wystawiła przed siebie, przenosząc na nią cały ciężar ciała, lewą rękę oparła o udo, prawą dłonią chwyciła talizman. Spojrzałam ponad dziewczyną. Powietrze nienaturalnie wibrowało, formułując się w wir. Po chwili z tego wiru wyłoniła się sylwetka dziewczyny w czerwony stroju, obwieszona subtelną, czerwona biżuterią. Jej usta były zaciśnięte.
-Niezłe wejście Rosemberger - Odezwała się Wiera - Wyjścia masz równie efektowne? Bo lepiej, żebyś zeszła mi z drogi.
-Czyżby? - Ivetta wykonała skomplikowany ruch dłonią. Nad jej głową pojawił się Zefir, a za jej plecami półprzeźroczysta postać Zefiry. Szamanka zaś podskoczyła w górę. Jak zwykle ptak pomógł jej nabrać wysokości. Wiera gwałtownie ściągnęła medalion z szyii, przywołując jednocześnie kontrolę duchów. Wisiorek rozbłysnął jasnym światłem. Wycofałem się wolnym krokiem. Obie władczynie ciągle nie zwracały na mnie uwagi, zupełnie jakbym był niewidzialny. Cieszyłem się z tego.
-Więc jednak weszłaś mi w drogę. Gratuluję, jesteś drugą osobą, której się to udało...
-Bez gadania - ucięła Wiera - Walczymy czy nie?
Ivetta zeskoczyła na ziemię. Uniosła lewę rękę nad głowę, pstryknęła palcami. Duchy znikły.
-Nie. Widzisz, nie lubię bez sensu marnować energii, ale nie martw się, jeszcze się spotkamy i to już nie długo. - Szepnęła jadowicie Ivetta, poczym od razu teleportowała się stamtąd. Wiera zaklęła pod nosem i zamknęła swoje demony z powrotem w medalionie. Po wykonaniu tej czynności ruszała dalej nie oglądając się za siebie.

Przy kolejnym skrzyżowaniu, gdzie tym razem skręciła w prawo, zrozumiałem, że dalsze jej śledzenie nie ma sensu. Biegiem wróciłem, więc na aleją przed restauracją. Obserwacja powiększającego się ciągle tłumu gapiów, poinformowała mnie, że Yoh i Lyserg ciągle tkwią tam są. Rozpychając się łokciami i co chwila waląc kogoś niechcący w brzuch, lub w bok, przedarłem się przez tę ciżbę. Uderzeni pomstowali za mną, ale nie przejmowałem się tym...

Lyserg leżał na ziemi z głową na kolanach mojego brata, który zawzięcie starał się go dobudzić. Nikt mu w tym nie pomagał. Setki oczu gapiły się po prostu na obu szamanów. Przykucnąłem obok.
-Co z nim? - Spytałem rzeczowo.
-Nie wie.. Ciągle jest nieprzytomny, nie umiem mu pomóc.
-Zostaw go! - Poleciłem - Gdzie Silva, albo Karim, albo ktokolwiek z rady? - Dopytywałem się, a tym czasem głowa zielonego spoczęła na moich kolanach.
-Oni powiedzieli, że mają jakąś ważną sprawę...- Wyjaśnił Yoh
Westchnąłem. Co mogło być ważniejsze od nieprzytomnego, prawie umierającego dziecka?

-Idź po pomoc, ja się nim zajmę. Pośpiesz się on coraz słabiej oddycha!
Nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Z rozpędu wpadł między ludzi. Dotknąłem policzka szamana i spojrzałem spod oka na zgromadzenie.
-Nie ma tu nic ciekawego - Warknąłem - Jeśli nie pomagacie, to też nie przeszkadzajcie!- W moim głosie było coś takiego, że tłum natychmiast rozstąpił się i rozbiły na małe grupki rozszedł się w różne strony. Odetchnąłem z ulgą widząc to. Podniosłem chłopca z ziemi i ułożyłem go na ławce. Przyklękałem obok. Nie byłem w stanie zrobić nic więcej, mogłem tylko czekać. Na szczęście nie zbyt długo. W kilka minut później nadbiegł Yoh z jakimś błękitnookim blondynem o fioletowych ustach, ubranym w jasny płaszcz, ciemne spodnie, oraz wysokie buty w kolorze czarnym. Obok niego kroczyła długowłosa blondynka w różowym kostiumie.
-Faust, pomożesz mu? - Zapytał Yoh, kiedy tamten pochylił się nad leżącym chłopcem.
-Tak myślę, nie martw się. Eliza!
Dziewczyna bez słowa podeszła do ławki. W tej same chwili dotarło do mnie, że była duchem. Odeszliśmy na bok. Zgodnie, bowiem uznaliśmy, że na nic się nie zdamy.

Na placu ponownie pojawiła się Wiera. Stała spokojnie oparta plecami o jakiś budynek. Ręce miała skrzyżowane na piersi, twarz spokojną. Jej oczy błyszczały złym blaskiem, lekki wiatr poruszał jej włosami. Wiedziałem, że nie ma to większego sensu, a jednak wystąpiłem przed brata i stworzyłem kontrole ducha. Ogromny, czerwony kształt pojawił się przy moim boku. Wiera uśmiechnęła się. Leniwym ruchem uniosła wisiorek nad głowę. Rozbłysnął bladym światłem. Nic nie mówiła, nie zmieliła nawet pozycji. Nie atakowała, ja również nie. Czekałem. Obejrzałem się na Yoh. Stał wyprostowany. Przeniosłem spojrzenie na Fausta, ciągle zajętego ratowaniem Lyserga, zmarszczyłem czoło i zaatakowałem. Atak mojego ducha odbił się od tarczy utworzonej przez przeciwniczkę. Zmuszony byłem wykonać unik. Mój własny płomień przeszedł kilka centymetrów od mojej głowy. Podparłem się dłonią, spróbowałem powtórnego ataku, niestety z podobnym skutkiem. W ów czas Władczyni przemówiła. Jej głos działał na mnie zupełnie tak samo jak głos Ivetty. Poczułem przeszywający ból głowy. Dotknąłem dłonią czoła.
-Nie bądź śmieszny, wiesz, że jesteś słaby.
Zacisnąłem zęby.
-Wiem - wycedziłem - Ale nie pozwolę ci zrobić tego, co chcesz...
-Od kiedy stajesz w obronie ludzi? Od kiedy zależy ci na kimś takim, jak Lyserg? Od dawna jesteś jego niańką?- Spytała kpiąco.
Nie odpowiedziałem, zamiast tego ponownie uderzyłem. Mój atak zmieszał się w powietrzu z atakiem, Yoh. Braciszek trzymał przed sobą ogromne, niebieskawe ostrze podwójnego medium. Jego mina zdradzała determinację.
-Uciekaj stąd! - Wrzasnąłem na niego - Zmykaj, ale już!
Nie posłuchał, zamiast tego uderzył ponownie. Tym razem Wiera nie poprzestała na samej tarczy. Gestem przywołała demony, te uniosły się w górę, poczym niczym stado szarańczy zaczęły opadać na mnie i Yoh. W ostatniej chwili ściąłem brata z nóg i poturlałem się z nim jakieś kilka metrów. Starczyło, to, aby uniknąć ciosu. Natychmiast przybraliśmy stojące pozycje. Nim jednak zdołaliśmy cokolwiek zrobić gwiezdne demony ponownie obrały nas na cel. Nie był to zwarty atak. Każdy z nich atakował samodzielnie. Przypominało to troszkę niezorganizowany nalot dywanowy, lub chaotyczny atak kawalerii powietrznej pod czas jakieś bitwy. A wielkim trudem unikałem ciosów, podobnie z resztą jak Yoh. Czułem, że moja kontrola ducha powoli słabnie, widziałem jak kolejne pociski upadają coraz bliżej Yoh i widziałem Wierę, ciągle opierającą się o budynek. Raz jeszcze zerknąłem w stronę Lyserga i Fausta. Zaledwie kilka metrów dzieliło ich od pola bitwy. Zapatrzyłem się na nich i nie zauważyłem gwiezdnego demona wiszącego tuż nad moją głową. Uderzony falą energii usunąłem się na kolana. Traciłem siły, a uderzenie przełamało moją kontrolę ducha. Spróbowałem ją odnowić, ale miałem zbyt mało sił by walczyć. Usłyszałem nieludzki krzyk Yoh. Mój brat cofał się trzymając przed sobą miecz. Demony atakowały go ze wszystkich stron. Jego kontrola ducha powoli słabła...

Fala lodu, która pojawiła się niewiadomo skąd zdołała powstrzymać je na krótki czas. Niestety, nie cała sekundę później cały lód stopniał, a Władczyni wysłała cześć swoich duchów w kierunku lodowego zaklęcia. Niebieskowłosy szaman uniknął ciosu, poczym podbiegł do Yoh i trzymając niewielki drewniany przedmiot w wyciągniętej dłoni, rozkazał coś swojemu duszkowi. Cori odrodziła ich od napastników lodową tarczą. Chłopak odetchnął, ale nie na długo. Jeden z rogatych demonów Wiery upadł na utworzoną przez drobiażdżka osłonę i rozbił ją. Horo-Horo upadł twarzą do ziemi. Jednocześnie krzyknęliśmy jego imię. Zebrałem reszki sił. Już miałem ponownie uderzyć, gdy poczułem silne uderzenie w okolicy nerek. Zachwiałem się i ponownie osunąłem się na kolana. Moja, dopiero, co odnowiona kontrola ducha poszła w niepamięć, foriyoku także. Splotłem ręce na karku, schowałem twarz miedzy łokciami. Czekałem na koniec, jednakże nic takiego nie nastąpiło. Uniosłem wzrok. Yoh ciągle walczył. Nie był sam. Obok niego uwijali się Ren oraz Ryu, ten ostatni jak zawsze w dziwnym stroju i jeszcze dziwniejszej fryzurze. Przegrywali, chociaż starali się jak mogli. Każdy wykorzystywał w tej walce wielką kontrolę ducha, każdy używał swojego najlepszego ataku, żaden się nie podawał. W końcu Ren został wyłączony z walki. Przekoziołkował parokrotnie i padł na ziemię, tuż obok swojego "lodowego kumpla". Ściskane dotychczas mocno guan-dao wypadło mu z ręki. W niecała minutę później taki sam los spotkał czarnowłosego Ryu. Na polu walki pozostał tylko Yoh, ale i on opadał z sił. Miecz w jego dłoni zaczął gasnąć. Miał zbyt mało foriyoku.

Być może byłby to koniec starcia, jakby nie pojawienie się drobnej, jasnowłosej postaci w czarnej krótkiej sukience, z czerwoną apaszką owiniętą wokół szyii. Stała ona w kręgu utworzonym z długiego sznura białych korali, pomiędzy dwoma, wielkim, rogatymi stworami z mnóstwem oczu. Z których jeden był czerwony, a drugi niebieski. Serce zabiło mi mocniej. Schikigami.

Władczyni przerzuciła główny atak na nowoprzybyłą. Anna tylko uśmiechnęła się. Krzyknęła coś do Schikigami. Te od razu rzuciły się na demony. Duchy spotkały się w połowie drogi. Niestety, nawet one nie mogły powstrzymać rozszalałych gwiezdnych duchów. Po kilku minutowej walce Schikigami zostały pokonane. Wiera wykonała kolejny skomplikowany układ gestów. Jej duchy podzieliły się na dwie grupy, jedna z nich pomknęła w kierunku Yoh, druga w tym czasie zaatakowała Annę. Medium cofnęła się, potknęła o jakiś kamień i głucho upadła na chodnik. Zasłoniła się dłońmi. Demony powoli zbliżały się do dziewczyny. Była bezbronna. Jej korale były w tej sytuacji bezużyteczne. Cios jednak do niej nie dotarł. Powstrzymała go sama Iliłowicz. Władczyni po prostu wycofała duchy. Podniosłem się. Dziewczyna w czarnej tunice ciągle się uśmiechała.

Pokonali chłopcy podnieśli się i otrzepali ubrania z kurzu. Nic z tego nie rozumieli, ja także nie wiedziałem, co jest grane. Czułem się całkowicie zdezorientowany, czy ona nie chciała nas zniszczyć?

Owszem chciała i wbrew pozorom wcale z tego nie zrezygnowała. Dla niej był to dopiero początek zabawy, głupi dowcip, na który daliśmy się nabrać. Uniosła medalion. W górę wystrzeliły jasne promienie. Jej duchy ponownie na nas natarły. Rozpaczliwe próby przywołania przez nas naszych kontroli ducha zakończyły się fiaskiem. Pozostało tylko jedno wyjście, ucieczka, daremna z resztą. Rozstąpiliśmy się na boki. Demony rozdzieliły się. Mogliśmy uciekać przed nimi aż do utraty tchu, albo nie opierać się i od razu przyjąć to, co czekało nas z ich szponów, to jest śmierć. Wybrałem do drugie, ucieczka i tak nie miała sensu. Pozostali również to pojęli. Wszyscy pozostaliśmy, więc na swoich miejscach, nikt nie drgnął nawet o milimetr. Czekaliśmy. Nie doczekaliśmy się. Do walki włączył się Faust. Jego dziewczęcy duch urósł nagle do rozmiarów wieżowca. Na głowie Elizy pojawiły się dwa utworzona z włosów rogi, z ramion wyrosły czarne, błoniaste skrzydła. Jedna jej ręka zmieniła się w strzykawkę pokaźnych rozmiarów. Sam Faust stał na wydatnym biuście swojej duchowej asystentki. Jego przeprowadzona znienacka akcja zdołała odciągnąć od nas demony. Nie na długo, co prawda, zawsze jednak zyskaliśmy na czasie. Okazało się, że to wystarczy. Kiedy bowiem gwiezdne duchy ponowiły swoje natarcie, Wiera została nagle zaatakowana przez ptaka o tęczowych piórach. Musiała, zatem przywołać do siebie swoje duchy. Tak też zrobiła. Kontrolująca ptaka Ivetta wisiała w powietrzu, w pozycji siedzącej, chociaż nie było tam żadnego krzesła. Iliłowicz zdołała odbić jej atak. Szamanka w czerwieni twardo wylądowała na ziemi, na zupełnie prostych nogach. Jej purpurowe oczy rozjaśnił złośliwy blask. Pstryknęła palcami, za nią pojawiła się Zefira, trzymająca przed sobą jakiegoś długowłosego, młodego blondyna o złotych oczach. Jedno ucho zakładnika ozdabiały trzy małe kolczyki w kształcie obręczy. Chłopiec ubrany był w biały, sięgający do kolan płaszcz, białe spodnie i jasną koszulę, wystającą spod rozpiętego wdzianka. Cześć włosów opadała na jego bladą twarz. Widząc to Wiera cofnęła się o krok, otworzyła szeroko usta mrużąc oczy. W jej wyciągniętej dłoni ciągle połyskiwał amulet.
-Sergiej... - Wydusiła - Puść go!
Ręka z talizmanem opadła jej wzdłuż ciała.
-Co nie zaatakujesz? Żałosne, naprawdę. I ty nazywasz siebie władczynią dusz. - Zakpiła Rosemberger - Naprawdę żałosne
-Puszczaj go! - Powietrze przeszył rozpaczliwy wrzask Wiery. W życiu bym nie pomyślał, że stać ją na coś takiego.
-Ech, więc to prawda. - Ivetta bawiła się włosami - Twój brat jest twoją słabością, żałosne...
-Powtarzasz się! Może, dlatego, że sama jesteś żałosna. Ja przynajmniej nie wymordowałam własnej rodziny!
-I myślisz, że jesteś lepsza? Otóż nie, obie jesteśmy jednakowe, różnimy się tylko strojem...
-Nie przyrównuj mnie do siebie, ty...
Nie skończyła. Ivetta zaatakowała bez ostrzenia rajskim ptakiem. Iliłowicz w ostatniej chwili uskoczyła w bok. Nie tworzyła tarczy, nawet jej wisiorek przestał świecić. Tym czasem Ivetta odebrała więźnia z rąk Zefiry i zasłoniła się nim niczym ludzką tarczą. Pod jego gardło przystawiła kawałek rozbitego, butelkowego szkła. Wiera znieruchomiała, jej uchwyt rozluźnił się, medalion upadł na ziemie...
-Zostaw go!
-Chyba żartujesz!
Chłopak przebudził się. Podniósł na siostrę mętne oczy
-Nie przejmuj się mną, rób swoje...
Wykrzywiła twarz. Szybkim ruchem sięgnęła z powrotem po medalion, odnowiła kontrolę duchów. Wokół niej zatańczyło trzynaście cieni.
-Nocny taniec, koń północy! - Wirujące postacie duchów połączyły się w jedno tworząc coś, co wyglądało jak olbrzymi, okropnie zdeformowany koń z parą malutkich skrzydełek przy każdym z kopyt. Widmowe zwierze ruszyło. Ivetta wyraźnie się tego nie spodziewała. Niechcący zapewne rozluźniła uścisk, uwalniając tym samym zakładnika. Ten, chociaż zdawał się osłabiony wykonał widowiskowe salto w celu uniknięcia spotkania z rozpędzonym demonicznym zwierzęciem. Wylądował w półklęku, tuż obok siostry. Ta tylko uśmiechnęła się nieznacznie. Chłopak sięgnął pod płaszcz i wydobył stamtąd zakrzywiona szablę o ozdobnej rękojeści. Ostrze zajaśniało w słońcu.
-Krall, forma ducha do szabli!
Przeźroczysta sylwetka wysokiego mężczyzny, którego czarne włosy swobodnie opadały na osłonięte jedwabnym materiałem ramiona, długiej do ziemi szaty, odkrywającej jednak jego pierś, na której widniał naszyjnik z tygrysich kłów, wsiąknął w klingę. Rosemberger z pomocą zefiry broniła się przed atakiem demonicznego konia. Po chwili tworzące go demony powróciły do swojej zwykłej formy. Zefir zatoczył wielkie koło w powietrzu. Sergiej wystąpił na przód.
-Krall, zszywający cios!
Z całej długości i szerokości klingi jego szabli wystrzeliły miniaturowe, świetliste drzazgi. Jeden rozkaz Ivetty. Odbite przez Zefirę pociski zmieniły kierunek i teraz powracały ku swemu źródłu. Sergiej uniknął porażenia. Usłyszał głos siostry. Natychmiast podbiegł do niej. Ubrana na czarno Władczyni natychmiast utworzyła tarcze. Pociski nie zdołały jej przebić.

Wymiana ognia trwała jeszcze jakiś kwadrans. Trójka walczących ze sobą szamanów zachowywała się tak, jakby wszyscy razem i każdy z osobna wpadli w jakiś dziwny rodzaj transu. Nami nikt już się nie przejmował. Usiedliśmy, zatem na ławce, obok nachmurzonego Lyserga. Wysiłki Fausta opłaciły się i mały różdżkarz już zupełnie przytomny, ale ciągle jeszcze bardzo słaby obserwował starcie zaskoczonymi oczyma. Na kolanach, młodego członka X-laws spoczywał biały pistolet. Zielonowłosy z trudem powstrzymywał się przed włączeniem się w walkę, więc jednak zachował resztki rozsądku, chociaż widać było jak bardzo swędzą go ręce.

Ivetta wysłała w naszym kierunku kilka duchów ze swojego legionu. Ja, Yoh, Ren, Ryu, horo-Horo i Faust zerwaliśmy się z ławki i natychmiast przywołali stosunkowo słabe kontrole duchów. Dało nam to tym czasową ochronę. Lyserg gapił się na to przez ułamek sekundy, poczym przeskoczył przez oparcie ławki i porostu uciekł. Nawet nie podziękował, ale i tak poczułem zadowolenie. Nareszcie był bezpieczny, przynajmniej na razie.

Martwe dusze z legionu Ivetty nie zdołały jakiś cudem zrealizować zamiaru Władczyni i zmieść nas z powierzchni ziemi. Wydały z siebie nieludzki wrzask, poczym poszybowały ku swojej pani. Ta kątem oka spojrzała w naszą stronę. Sergiej i Wiera wykorzystali tę okazję do kolejnego uderzenia. Jednakże podzielność uwagi panny Rosemberger okazała się godna podziwu. Jej duchy jednocześnie odparły atak rodzeństwa, oraz same rzuciły się ponownie na naszą grupę. Kontrole duchów, osłabione już wcześniejszym, nieudanym atakiem, pękły jak baloniki. Po raz kolejny w tym dniu śmierć stała się tylko kwestią czasu...

Anna, przez cały ten czas tkwiąca w tym samym miejscu machnęła koralami. Schikigami zasłoniły nas siecią obronną. Blondynka mrugnęła z zadowoleniem swoimi czarnymi oczami. Podbiegła do nas.
-Macie jeszcze foriyoku? - Spytała opanowanym tonem
Yoh pokręcił przecząco głową. Z westchnieniem uczyniłem to samo. Ren wymamrotał coś niewyraźnie, Ryu kopał ziemię, a Horo-Horo i Faust wcale się nie reagowali. Anna mierzyła nas groźnym spojrzeniem. Poczym złagodniała.
-Nie dobrze.... Kryć się!

Kolejny atak rajskiego ptaka, wysłany w kierunku naszej siódemki, był jak się zdawało początkiem końca....

To znaczy byłby, gdyby nie pole siłowe, które dosłownie w ostatniej chwili otoczyło nas wszystkich...


****
Podnosiłem wzrok i zobaczyłem Wierę, stojącą tyłem do nas z rękami uniesionymi w górę. Trzymany przez nią medalion roztaczał nad nami niewidzialna tarczę. Moje źrenice rozszerzyły się, czy to naprawdę ona nam pomogła? Poczułem na prawym ramieniu czyjąś dłoń. Gwałtownie skręciłem głowę. Obok mnie stał Sergiej z wyciągniętą szablą. Uśmiechał się półgębem. A więc władczyni chroniła brata, nie nas. Sergiej pochylił się ku mojemu uchu, szepnął coś. Zrozumiałem. Kiwnąłem głową, poczym machnąłem ręką na pozostałych. Pojęli. Zaczęliśmy powolutku się wycofywać. Sergiej podbiegł do Wiery. Jego oczy zwędziły się.
-Tarcza Ivertiss! - Wrzasnął, tym czasem dziewczyna zmieniła swoją tarcze w oddział uderzeniowy.
-Idiotka! - Ivetta uniknęła ciosu kryjąc się za skrzydłami swojego głównego stróża, po czas, gdy pomocnik wyprowadzał kontruderzenie.
-I po co to robisz? Czemu ich ochraniasz? Jak będziesz tak postępować nigdy nie zrealizujesz własnej wizji!
-Może i nie, ale tobie też na to nie pozwolę! Skoro zaś tak ma być to nie zamierzam ułatwiać ci zadania. Żeby ich zabić musisz pokonać mnie!
-A to ciekawe. Tylko czy ty jeszcze przed chwila nie próbowałaś zmieść tych szamańskich podróbek?
-Mówiłam, nie zamierzam ułatwiać ci zadania... Pełny atak zodiaku! Koło pyłu!
W powietrze uniosła się ściana złotego kurzu, która niczym kurtyna w teatrze zasłoniła całe pole walki. Wiatr wiejący w samym sercu starcia sprawiał, że małe ziarenka wirowały jakby były częścią trąby powietrznej. Mogłem jedynie zgadywać co dzieje się w środku tej dziwnej, złotej burzy, tak podobnej, a zarazem rożnej od burzy piaskowej. Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie kurz opadł. Wiatr uspokoił się. Zobaczyłem słaniającą się na nogach Wierę, która jednak starała się zaatakować ponownie. Z jej amuletu wystrzeliły jasne promienie. Demony ponownie przystąpiły do ataku. Ivetta nie zdołała już odskoczyć przed tym atakiem, była zbyt wolna, utykała. Fala energii uderzyła ją prosto w brzuch. Odrzuciło to Władczynię o ładne kilka metrów. Ta zachwiała się i podparła dłonią. Włosy opadły jej na twarz. Odgarnęła je. Jej oczy cisnęły błyskawice. Uderzenie tylko ją rozwścieczyło. Połączony atak Zefira i Zefiry powalił Wierę. Szamanką przewróciła się na plecy. Z ust pociekła jej krew. Sergiej zacisnął szablę, zamachnął się nią, rzucając się jednocześnie w kierunku Ivetty. Został odrzucony przez tarcze utworzoną z części martwych dusz. Jego dych lewitował nad bronią. Chłopak stracił kontrolę ducha, a w dalszej kolejności także przytomność. Ivetta wyprostowała się. Zdawała się osłabiona, ból w nodze musiał mocno dawać się jej we znaki, a walka na dwa fronty musiała kosztować także i ją wiele energii. Oddychała ciężko. Zmierzwione włosy opadały na jej twarz i ramiona. Nie poprawiała ich. Wyjęła z kieszeni spodni butelkowe szkiełko, to samo, którym wcześniej grodziła bratu Wiery. Westchnęła cicho. Sprawnym ruchem dłoni otworzyła żyły na obu nadgarstkach. Krew obfitym strumieniem spłynęła na ziemię. Zamrugała powiekami. Zachwiała się i upadła twarzą w pył ulicy. Wraz z Faustem zbliżyłem się do niej.
-Czy ona...? - Spytał Yoh.
Pochyliłem się nad nią. Nie oddychała, jej serce, nie biło, plama krwi na chodniku powiększała się, a jednak... Jednak nie wierzyłem w to. Przecież ona była nieśmiertelna!. Wyprostowałem się i spojrzałem w stronę Sergieja i Wiery. Ciało tej ostatniej było trupioblade. Złotooki chłopak powoli budził się. Dotknął czoła, poczym upadł na kolana obok ciała siostry, skrył twarz w dłoniach. Płakał. Długo nie mógł się Wyobrażałem sobie jak musi się czuć...

Horo-Horo stanął pomiędzy ciałami obu dziewczyn. Zrobił triumfalną minkę. Anna wpadła w objęcia Yoh, Ryu zarzucił na ramię swój drewniany miecz i zajął się rozmową z Togageroch, swoim "zielonoskórym" duchem. Ren z uśmiechem zadowolenia opierał się na halabardzie wbitej w ziemię, słuchając przy tym jakiś wywodów Basona. Głośno wypuściłem powietrze z płuc. Więc nareszcie ten koszmar się skończył!

Cloye zatańczyła w powietrzu między nami, poczym zawisła nad ramieniem Yoh. Oczy elfika ciągle szkliły się od łez.
-Nie martw się Cloye - Mój brat usiłował ją pocieszyć. - On jeszcze po ciebie wróci...
Duszek przysiadł na jego ramieniu.
Powoli odszedłem. Nikt mnie nie zatrzymał.

Chwiejnym krokiem doszedłem do obozu. Jakimś cudem przemknąłem niezauważony. Powłócząc nogami dowlokłem się do namiotu i położyłem. Nie cieszyłem się. Serce krajało mi się na małe kawałeczki. Wróg w prawdzie został pokonamy i zniszczony, ale wspomnienie Marii burzyło wszystko...

Ktoś wszedł do namiotu. Nie wiedziałem, kto to, oczy miałem zapuchnięte od łez. Wiem, nie powinienem płakać, ale myśli o wczorajszym wieczorze wytrącały mnie z równowagi. Czyjaś delikatna dłoń przejechała w dłuż się mojego karku. Poczułem przyjemny prąd w całym ciele. Drgnąłem. Wytarłem oczy. Obok mnie stała Marion. Milczała, ale je usta były lekko rozchylone. Zerwałem się z posłania. Podobnie jak ona nie wyrzekłem ani słowa, aby nie popsuć atmosfery. Dziewczyna wtuliła się we mnie. Przysnąłem ją, zatopiłem dłoń w jej włosach, lubiłem to robić... Pochyliłem się i odszukałem jej usta. Delikatnie dotknąłem je swoimi. Odwzajemniła pocałunek. Marii przechyliła się do tyłu przez moje ramię. Zmrużyła oczy. Przejechałem ręką w dłuż jej ciała. Wreszcie byłem naprawdę szczęśliwy...

Odpowiedzi na niektóre pytania na zawsze pozostaną zagadką. W myśl tej zasady nigdy nie poznałem dalszych losów Tarji i Lyserga....


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Karina
Król Szamanów (!)



Dołączył: 17 Gru 2005
Posty: 962
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraina Wiecznych Łowów

PostWysłany: Wto 19:09, 05 Wrz 2006    Temat postu:

Końcówka ver very ładna ale dwie rzeczy mi się nie spodobały
(R: Karina bawi sie w Naczelnego krytyka^^)
1. Nie podobało mi się to "Zmykaj" Haosia powiedziane do Yoh.. to troche zabrzmiało nie na miejscu, lepiej by pasowało "Zjeżdżaj" albo coś w tym stylu...
2. "Upadła głucho" doprawdy Anna jest zdolna do wielu rzeczy, ale o to jej nie podejrzewam
3. interpunkcja
Ale poza tym było ok^^
Serio Serio xD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ive-Hao
Król Szamanów (!)



Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 886
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z królestwa

PostWysłany: Wto 19:25, 05 Wrz 2006    Temat postu:

No przecież mówiłam, że w interpukcji nie jestem najlepsza Laughing

Zmykaj za łagodnie...no może i tak.... ale tak jakoś spodobało....
(Z: ale wytułumaczenie...heha)
Dobra nic nie mówie.....

ech dobra....
Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Daryśka
Król Szamanów (!)



Dołączył: 03 Sty 2006
Posty: 867
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków (wcześniej Lubliniec)

PostWysłany: Śro 18:07, 06 Wrz 2006    Temat postu:

Sporo zwrotów akcji, ładne zakończenie... z jednej strony szkoda mi, że już się skończyło, a z drugiej w tym momencie zakończenie po prostu było chyba najbardziej odpowiednie. Fick baaardzo, ale to baaaaaardzo mi się podobał.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum o anime Shaman King Strona Główna -> Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6
Strona 6 z 6

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin